Aby budynek był solidny powinien być wzniesiony z porządnego drewna. Może
modrzew? A może Sam Worthington? I jedno i drugie jest dobrym budulcem. To nie
to, że od razu dyskryminuję sosnę, świerka czy jodłę. Wyjątkowo ich lubię. Ale
to Worthington uniósł na swoich barkach ciężar ‘Chaty’ Stuarta Hazeldine.
Nie chcę, by spoiler alert włączył się już po pierwszym zdaniu, ale po
krotce fabułę nakreślić trzeba. Historia opowiada o Wielkim Smutku (choć
ja, po przeczytaniu książki, na motywach której powstał film nazwałabym go Wielką
Rozpaczą), który towarzyszy Mackenziemu (Sam Worthington) po śmierci jego
najmłodszej córeczki. Wtedy, w mroźny poranek do akcji wkracza Bóg, który chce
pomóc uporać się Mackowi ze smutkiem. I nie tylko. Akceptacja życiowych decyzji
i wydarzeń z nimi związanych, wybaczanie i nauka, czym jest życie pozbawione
osądów – to tylko niektóre elementy codzienności, które Elousia (Spencer) chce
przekazać Phillipsowi. Ale czy Mackenzie posłucha Mądrości, która „woła głośno
na ulicy, na placach podnosi swój głos”[1]?
Czy posłuchał, nie zdradzę. Wiem, że miał bardzo ułatwione zadanie w
rozumieniu pewnych stwierdzeń, ponieważ dialogi jakimi uraczyli nas twórcy nie
były jakoś skomplikowanie rozbudowane. Scenarzysta język książkowy bardzo
uprościł. Zabieg był zdaje się celowy, by potencjalni widzowie, którzy z Bogiem
raczej nie są na T jak „Tata”, mogli zrozumieć przekaz jaki płynął z filmu.
Efekty specjalne, no cóż. Wyszły średnio. Gdyby owa boska uroczystość ze
światłami miała być pokazem fajerwerków w Pekinie z okazji ich Nowego Roku, to
ta pokazana w filmie była raczej amatorskim pokazem z jakiejś wsi pod Kielcami.
Prosta grafika wypada blado na tle innych filmów Choć kolorystyka, szczególnie
ogrodu jest mocno poprawna.
Film, choć wydawać by się mogło, że jest ukierunkowany stricte na społeczność chrześcijańską, jest bardziej nastawiony na przekaz pozytywnych wartości. Przeczytałam ostatnio w jednej z recenzji, że ten zabieg nie różni się niczym od sekt. Sekta? Serio? Film jest o Bogu, więc z automatu jest w nim pełno miłości, ciepła i wyrozumiałości. Są to przecież wartości, których nie tylko chrześcijanie i nie tylko owi sekciarze powinni się trzymać. Może zbyt utopijnie podchodzę do życia, ale czy świat nie byłby lepszy, gdyby każdy z nas potrafił przebaczać?
Zbliżamy się powoli do finału i ognistego podsumowania, jednak zanim wydam
werdykt, pobawię się w boga-pseudo-sędziego.
Jezus (Avraham Aviv Alush). Za mało było w nim miłości, którą Tata wręcz
emanowała. Zbyt poważny. Winny.
Sarayu (Sumire Matsubara). Jak na uosobienie Ducha Świętego, który powinien
tryskać radością, tak jak tryska Tata - zbyt smutna. Winna.
Tata (Octavia Spencer). Ciepła, emocjonalna, wieczna. Taka, jaki powinien
być Bóg.
Tata (Graham Greene). Przez godzinę filmu widzimy czystą miłość, która wraz
ze zmianą płci Taty zmienia się w powagę. Winny?
Generalnie, opowieść która z każda kolejną stroną wyciskała coraz więcej
łez, wywoływała szerszy uśmiech i skłaniała do szerszych przemyśleń miała w
sobie duży potencjał na świetny film. Tym razem nie wyszło. Jedynie dwójka
głównych aktorów ratowała film przed upadkiem w otchłań. Czy zasłużyli na niebo
i na zbawienie? Sami musicie "osądzić" w kinie lub przed telewizorem.
Niemniej jednak ode mnie 6,5/10.
[1] Przypowieści Salomona 1,20
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
pełna kulturka, proszę !