O równym traktowaniu ludzi trąbi się głośno odkąd w życie
weszły te wszystkie traktaty i zarządzenia szanownych przedstawicieli komisji
do spraw drugiego człowieka. Ale cóż z tego, że się trąbi skoro każdy zatyka
uszy i włącza chamskie techniawy dla zagłuszenia echa własnego sumienia. Na te
przywileje dane nam z góry od wielkich mocarzy tego świata sikamy i sramy, a zasady,
którymi powinni kierować się cywilizowani ludzie, są mieszane z najgorszym
syfem i podawane, jako parówki drobiowe. Morale głęboko wpajane przez naszych
rodziców poszły z dymem papierosów wypalanych na wagarach w liceum.
Czemu o tym piszę, tak ni z gruchy, ni z pietruchy? Byłoby
ciekawiej, gdybym historię rozpoczęła od genezy kapelusza, który aferę wywołał,
ale za każdym razem, kiedy wspominam jego cenę jestem natychmiast uciszana,
więc uciszę się sama. Historia miała
miejsce nie dalej jak trzy dni temu w pewnej kieleckiej galerii, rekapitulując
dokładnie na wejściu do jednej z sieciówek (cóż, kobietą jestem - wolno mi, tym
bardziej, że wyprzedaże) pewien miły pan ochroniarz przywitał mnie „dzień
dobry”. Koniec historii.
Jaki z tego zawiły morał płynie? Dlaczego mnie, blondynkę w
kapeluszu, potraktowano jakbym co najmniej koronę na głowie miała, a inne
Panie, buszujące w tym samym czasie między wieszakami traktowano jak osoby
niższej kategorii? Nie za bardzo
rozumiem istotę wyznaczania pewnych granic traktowania ludzi, skoro wszyscy
jesteśmy równi, bo w kontekście człowieczeństwa słowo „równiejsi” jest typowym
wulgaryzmem. Jeśli decydujemy się na kroki w kierunku pozdrawiania każdego
klienta, co osobiście bardzo mnie cieszy, to bądźmy w tym konsekwentni i nie
róbmy wyjątków dla osób, którym gruby portfel z kieszeni wystaje. Bo ja też,
nie powiem, mam gruby portfel. Od pierona w nim paragonów jest. Pozory mylą,
moi Drodzy. Bo kapelusz był kupiony za 4,40 w lumpeksie, a dziś byłam w
czerwonym berecie i już nikt mi „dzień dobry” nie powiedział.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
pełna kulturka, proszę !